Magdalena Grabowska - Moje Pobliża
Na Islandię przyleciałam czwartego maja. Dwa tygodnie później przestałam się malować. Codzienne mycie włosów skończyło się gdzieś w połowie czerwca.
Wbrew pozorom nie będzie to jednak poradnik z branży anty-beauty, ani też zapiski o tym, jak w 5 miesięcy stracić resztki godności. Było to po prostu takie wyjątkowe miejsce na tym dziwnym świecie, gdzie czułam się dobrze bez tego wszystkiego.
Islandię wybrałam dość przypadkowo. Raz, chciałam oderwać się od pracy biurowej i odłożyć trochę pieniędzy; dwa – podobała mi się wizja spędzenia pół roku w miejscu spowitym romantyczną mgłą, gdzie częściej widuje się owce niż ludzi.
Pierwszy raz w życiu miałam zamieszkać na farmie, której odległość od najbliższego miasteczka wynosiła 13 km. W tym najbliższym miasteczku znajdował się jeden sklep, dwie stacje benzynowe oraz basen. Ten ostatni był, jest, jednym z moich ulubionych miejsc na tych dalekich pobliżach – otwarty, z ciepłą wodą, gdzie możesz pływać, gdy deszcz zacina w twarz. Możesz też zresztą od razu pójść do jacuzzi, które z jacuzzi ma wspólnego tyle, że jest wanną z gorącą wodą. Bez bąbelków, bez masaży, tylko ty i mrówki w nogach od tej gorącej wody. No i bania z zimą, ale to już opcja dla odważnych. Oraz Islandczyków.
Islandia ma dla mnie wspólnego z Polską tyle, że jak się już na niej zobaczy te wszystkie rzeczy, które koniecznie trzeba zobaczyć, to najfajniej się gdzieś schować. I tak właśnie przed deszczem chowałam się w basenie, przed zimnem w gorących źródłach (lub swetrze), a przed coraz szybciej zapadającym zmrokiem na Fiordach Zachodnich – w namiocie. Chowałam się też w swoim pokoju, gdy po godzinie wpatrywania się w niekończącą się linię horyzontu, zaczynała ona jednak bardziej przypominać mi o rysunkach z podstawówki niż o nicości, mającej być odpowiedzią na wszystkie moje pytania.
Na Islandii zdarzały się też spektakle – nie jednak te w teatrze, bo kogo na to stać, ale gry na niebie, gdy wulkan Ejafjatlajajaja wyglądał jakby znowu wybuchał, a tak naprawdę to tylko zachodziło słońce. Tak, mieliśmy tam trochę słońca.
Islandia jest spokojna. Ciężko, żeby było inaczej, gdy twój najbliższy sąsiad mieszka 15 krów stąd, a swoją żonę najpewniej poznałeś w podstawówce, bo wolałeś dmuchać na zimne – potem już wszystkie mogłyby być zajęte. Spokojna też może dlatego, że gdy zamiast bloków codziennie widzisz za oknem czynny wulkan, to zaczynasz sobie zdawać sprawę z tego, że polityka to raczej gównoburza niż zmienianie świata, a tak w ogóle to i tak wszyscy umrzemy.
Kilka lat temu w księgarniach pojawiła się taka mała książeczka Why Icelanders are so happy – i chociaż gdy podesłałam to mojej dobrej koleżance Thelmie, ta parsknęła śmiechem, to jednak na pierwszej stronie było coś, co zapadło mi w pamięć: the best advice when travelling is having no expectations, take things as they come. Just be.
No, trochę Paulo C., ale będę się upierać, że działa na wielu płaszczyznach. Travel, nie travel – don’t expect. Taki właśnie, islandzko-polski klucz do szczęścia znalazłam na tych moich wyspiarskich pobliżach.
Takk fyrir.
Magdalena Grabowska
Publikuje swoje razciachy na instagramie (https://www.instagram.com/razciach).
Swoje pobliża wybierała różnie – zaczęła od Czech, a teraz szuka polskich gazet w Australii.