Krzysztof Kolanowski – Moje Pobliża
Z biegiem lat powiększa się krąg miejsc, do których lubię wracać. Najdłużej żyłem tam, gdzie spędziłem całe dzieciństwo – w Bydgoszczy, jednak wszędzie tam, gdzie pomieszkiwałem choćby rok, odnajdywałem swój dom. Można powiedzieć, że byłem w bliskim i burzliwym związku z prześlicznym Wilnem i uroczym na swój sposób Kiszyniowem. Bardzo się z tymi miejscami utożsamiałem, żyjąc ich sprawami i przyjmując punkt widzenia ich mieszkańców, zgłębiając ich język(i), by ten punkt widzenia dobrze poznać. Ale największy ślad w mym życiu odcisnęło ponad 10 lat spędzonych na granicy polsko-niemieckiej, tam gdzie studiowałem i zdobyłem pierwsze doświadczenia zawodowe, w mieście, które do dziś lubię nazywać – za Michaelem Kurzwellym – Słubfurtem, wspólną przestrzenią, na którą składa się Frankfurt nad Odrą i Słubice. Owszem, miejsce studiów chyba każdy wspomina z rozrzewnieniem, ale w moim przypadku o niepowtarzalności tych wspomnień decyduje jeszcze coś: granica państwowa, którą udało się tam poskromić.
Gdy pierwszy raz przyjechałem do Słubic, na ścianach budynku przy dworcu PKS widniał ogromnych rozmiarów plan miasta. Po lewej stronie tej mapy przebiegała błękitna linia symbolizująca Odrę, zaś to, co znajdowało się na zachód od tej linii, skwitowano trzema literkami: „NRD”. Tak, tam jest koniec świata, przynajmniej tego, który ty, obywatelu, powinieneś uważać za swój, zaś dalej już jest tylko obczyzna, ziemia nieznana, w którą lepiej się nie zapuszczać. Tam cię napadną, pobiją, a może nawet – cytując Wysockiego – zjedzą żywcem, a już na pewno zagadają w niezrozumiałym języku i wyśmieją! Lepiej pozostań w swoim państwie, które wie, jak się tobą zaopiekować!
Właśnie w taki sposób jeszcze niedawno zwykle drukowano mapy. Takie mapy często mamy w głowach – wynikałoby z nich, że Słubice są gdzieś niedaleko Zielonej Góry, Cieszyn niedaleko Katowic, Sejny niedaleko Suwałk czy Białegostoku. A Frankfurt, Ostrawa czy Łoździeje to już inna bajka, zagranica, która co najwyżej majaczy gdzieś w oddali, ale nigdy nie może być „w pobliżu”! Pamiętam czasy, gdy musiałem czekać aż siedem godzin, by dostać się z białoruskiego Brześcia do położonego po drugiej stronie rzeki Terespola. W takim przypadku przedostanie się przez Bug wydawało się czymś w rodzaju podróży międzyplanetarnej, zaś podróż stamtąd do oddalonych o sto kilometrów Siedlec była już żabim skokiem. Podobnie swego czasu krajowy bilet kolejowy z Kostrzyna do oddalonej o 500 km Warszawy był tańszy niż bilet międzynarodowy do pobliskiego Berlina! Słowem, nie tylko szkoła i media, lecz również cała otaczająca rzeczywistość uczyła nas, że zagranica, nawet ta bliska, nie może być „pobliżem”; że kryterium polityczne jest ważniejsze niż odległość geograficzna.
Uniwersytet mnie nauczył różnych rzeczy, ale to dzięki jego lokalizacji pojąłem niedorzeczność takiego myślenia. Pojąłem, że nasza mapa mentalna nie musi być jego zakładnikiem! Że pobliże realne może się stać pobliżem mentalnym! Zaś słubicko-frankfurcka Odra nie oddziela wcale „ojczyzny” od „obczyzny”, nazywanej kiedyś „NRD”, lecz po prostu przebiega przez środek miasta, jakie możemy nazwać umownie Słubfurtem. Przez granicę przechodziłem niemal codziennie, nie zastanawiając się nad tym. Najbardziej irytowało mnie to, że nawet gdy przechodziłem z siatkami zakupów z Polski do Niemiec, zawsze musiałem przystanąć i wręczyć paszport (później zaś dowód osobisty) najpierw umundurowanemu funkcjonariuszowi polskiemu, zaś później niemieckiemu. Ci zaś, mimo że pracowali obok siebie, rzadko ze sobą rozmawiali.
Cieszyłem się jak dziecko z kolejnych odsłon „upadku granicy” na Odrze: najpierw, gdy w 2004 r. z chwilą wejścia Polski do Unii Europejskiej przejścia graniczne opuścili celnicy, a paszport można było schować do szuflady i używać go tylko do dalszych podróży. Druga odsłona miała miejsce zimą 2007 r., gdy funkcjonariusze polscy i niemieccy po prostu zamknęli posterunki, zostawiając na pastwę losu granicę przy huku fajerwerków i błyskach fleszy, zgodnie z postanowieniami Układu z Schengen. Skończyły się przejścia graniczne – teraz można było przechodzić do sąsiadów w każdym miejscu, a wolność ta w równym stopniu dotyczyła wszystkich, bez względu na obywatelstwo. Jeszcze pod koniec tej zimy przetestowałem nowe możliwości udając przemierzając wyspę Uznam wzdłuż granicy polsko-niemieckiej, zaś tydzień później wędrując przez zapomniane tereny wzdłuż granicy polsko-litewskiej.
Tak, uwielbiam pogranicza, zwłaszcza tam, gdzie granice są otwarte i przyjazne. Właśnie tam się czuję najlepiej, gdzie sobie można ot tak przejść pieszo od jednej rzeczywistości do drugiej, albo usiąść bezkarnie na pieńku granicznym trzymając nogi w różnych krajach. Nie muszę się tam opowiadać po żadnej ze stron, gdyż mogę być po obu stronach jednocześnie, zaś żadne z państw nie uzyskuje nade mną kompletnej kontroli. W Słubfurcie zawsze się było gdzie schronić od polskiej lub też niemieckiej rzeczywistości i bardzo sobie tę wolność ceniłem!
A jednak w wielu głowach te granice trwają sobie w najlepsze. Nierzadko spotykałem osoby mieszkające na pograniczu, które miały problem, by wymienić choćby kilka miejscowości pobliża położonego tuż za miedzą. Nie chodzą na drugą stronę, bo „co tam robić?”. Bardzo często ludzie na pograniczu na drugą stronę spoglądają z wyrzutem, złością, obawą, a przynajmniej nieufnością. Powstaje wrażenie, że mimo otwartych granic ta nieufność nie zawsze spada, a wręcz się w niektórych przypadkach nasila. Nieufność, która wzmacnia granice. Bym nie był gołosłowny, popatrzmy na piękny, europejski Dunaj, który wprawdzie łączy wiele narodów, ale gromadzi też po obu swych stronach pokłady nieufności i chęci ciągłego wypominania wzajemnych krzywd historycznych: między Słowakami a Węgrami, między Chorwatami a Serbami, a nawet między Bułgarami a Rumunami. Do tego dochodzi kryzys uchodźczy, który już cztery-pięć lat temu już tlił się między innymi właśnie tam, na granicy bułgarsko-rumuńskiej, a dziś w jego obliczu znów proponuje się jako panaceum mury, zasieki i wzajemne odgradzanie się pod hasłem troski o bezpieczeństwo.
W tej sytuacji nasuwa mi się pytanie, czy naprawdę tak mało jest tych, którym zależy na otwartych granicach? Czy naprawdę musimy tak bardzo się bać, by się znów barykadować granicami, odsuwać te zagraniczne pobliża jak najdalej od siebie, gdyż akurat stamtąd spodziewamy się zagrożenia? Czy warto poświęcić własną i wspólną wolność przemieszczania się na rzecz iluzji bezpieczeństwa – iluzji, gdyż zamykając okiennice nie stajemy się bezpieczniejsi, lecz tylko zamykamy oczy na to, co się za oknem – w naszym pobliżu – dzieje.
Sądzę, że warto się starać, by nasze pobliża za miedzą zawsze i w każdym miejscu były na wyciągnięcie ręki.